Wszystko potoczyło się szybko. Zbyt szybko. Nie wiem, co wtedy robiłam. Może pobiegłam po dziewczyny, może zadzwoniłam po karetkę. Boże, nie pamiętam. Wszędzie wyły syreny, słyszałam głosy zebranych gapiów, pisk jakiejś małej dziewczynki. Starałam się chyba przebić do Erica, ale ten głupi policjant kurczowo mnie trzymał. Podobno krzyczałam, rzucałam się, płakałam.
Otrząsnęłam się dopiero w szpitalu, gdy doktor Willson powiedział mi, że Eric przeżyje. Ma złamaną nogę, wstrząs mózgu, siniaki i zadrapania. Odetchnęłam wtedy z ulgą, chociaż wiedziałam, że to i tak nie jest spełnienie moich marzeń. On powinien wyjść z tego bez choćby jednej ranki. To przeze mnie. Gdybym go zatrzymała, przeciągnęła rozmowę, inaczej potraktowała... może wtedy nie wszedł by pod to pieprzone auto, które odjechało jak najszybciej, nie chcąc kłopotów.
- Rumia, wracaj do domu - powiedziała Zoey.
Siedziałam na korytarzu, starając się nie zasnąć.
- Nie, poczekam tutaj - odparłam cicho.
- Na co? - spytała.
- Aż będę mogła do niego wejść. Jedź z Meg do domu, ja tu zostaję.
- Ale...
- Nie przekonasz mnie, Zee. Weź Meggi i wracajcie do domu - rzekłam.
- Przyjedziemy jutro. Rumia... powiedzieć Harremu? - zapytała czarnowłosa.
- Po co? Co on ma do tego? - spytałam. - Idźcie już.
- Okej, pa. Trzymaj się - mruknęła przyjaciółka, po czym zeszła po schodach do bufetu, gdzie była Meg.
Nie pamiętam, ile czasu spędziłam na tym niewygodnym krzesełku. Chyba nawet zasnęłam.
Gdy odzyskałam świadomość (nie wiem, jak to inaczej nazwać) była już dziewiąta, a słońce oślepiało mnie za każdym razem, gdy chciałam wyjrzeć przez okno. Czekałam tam i czekałam. Co chwila mijała mnie jakaś pielęgniarka, pacjenci lub rodziny chorych. W pewnym momencie na korytarzu pojawiła się niska kobieta, która z głośnym płaczem podbiegła do mnie.
- Gdzie? Gdzie on jest?! - krzyczała, płacząc.
- Kim pani jest? - wyjąkałam, potrząsana przez kobietę.
- Jestem Elizabeth Capeton. Gdzie jest mój syn?!
- Eliza, spokojnie - dopiero teraz ujrzałam postawnego mężczyznę. - Czy wiesz może, gdzie jest nasz syn Eric? - zwrócił się do mnie.
- Tak, oczywiście. Jest w tej sali - wskazałam za siebie, na drzwi z numerem 307.
- Co się stało? - spytał pan Capeton, gdy kobieta kłóciła się z pielęgniarką, że chce zobaczyć swojego syna.
- Erica potrącił samochód - odparłam.
- Widziałaś to wszystko? - drążył.
- Tak, byłam pierwszą, która to widziała - szepnęłam, chcąc uniknąć rozpłakania się.
- Czemu on wszedł na tę ulicę? Przecież nie pakowałby się z zimną krwią pod auto - pytał samego siebie.
- Panie Capeton, powinien pan to wiedzieć. Pokłóciliśmy się i Eric w roztargnieniu zaczął iść przed siebie. Ja byłam już za daleko, żeby go zatrzymać. Krzyczałam do niego, żeby uważał, ale było za późno. To moja wina. Przepraszam pana.
- Rozumiem - powiedział tylko. - Kim jesteś?
- Jestem Rumia Lewis - podałam mu rękę, jednak nie uścisnął jej. Widocznie moje wyznanie zmniejszyło jego entuzjazm co do mnie.
- Skąd znasz Erica? - wypytywał.
- Ze szkoły, przyjaźniliśmy się - rzekłam.
- Przyjaźniliście się? - spytał, podkreślając czas przeszły.
- Em... - zaczęłam się jąkać. - Przyjaźnimy się. Nadal - skłamałam.
- Przykro mi, ale nie może pani wejść - usłyszałam nerwowy głos pielęgniarki.
- Jestem jego matką! Wpuśćcie mnie do syna! Chcę go widzieć! Eric! - krzyczała, szarpiąc się z dziewczyną.
- Elizabeth, spokojnie - odciągnął ją mężczyzna. - Poczekajmy.
Małżeńst
*** dwie godziny później, oczami Rumii ***
Państwo Capeton wreszcie doczekali się widzenia z synem. Siedzieli tam chyba z godzinę. Drżałam na całym ciele, nie mogąc doczekać się spotkania z chłopakiem. Chodziłam w kółko, siadałam, gryzłam wargi, podrywałam się i znowu się przechadzałam. I tak całe sześćdziesiąt minut. W końcu drzwi otworzyły się. Rodzice Erica pożegnali się ze mną krótkim "dowiedzenia" i zeszli po schodach. I tak nie chcieli mnie ponownie widzieć. Głupi zwrot.
- Przepraszam! - wykrzyknęłam do pielęgniarki. - Czy mogłabym porozmawiać z Ericem?
- A kim jesteś? - mruknęła.
- Jego przyjaciółką - powiedziałam.
- Przykro mi, wpuszczam tylko rodzinę. Chyba, że jesteś jego dziewczyną - zlustrowała mnie wzrokiem, jakby oceniała, czy w ogóle mogę być dziewczyną kogokolwiek.
- Tak... tak, jestem jego dziewczyną - wypaliłam. Tylko w ten sposób mogłam się z nim spotkać.
- Dobra, chodź - burknęła, wpuszczając mnie do środka.
Eric leżał na szpitalnym łóżku z głową w bandażu i nogą w gipsie. Widząc go, zatkało mnie, a łzy napłynęły do oczu. Moja wina.
- Eric... - szepnęłam, siadając na krzesełku obok. Głaskałam jego dłoń, ale nawet na mnie nie spojrzał. Miał odwróconą głowę, wpatrywał się w ścianę.
- Przepraszam, Eric. To moja wina. Przepraszam, ja nie chciała. Ja... - łkałam.
- Rumia, przestań - warknął, patrząc na mnie.
- Ale... - zaczęłam.
- To nie twoja wina. Powiedziałaś, co czułaś. Słów nie odwrócisz. To był nieszczęśliwy wypadek, nie obwiniaj się - powiedział ze znaną mi chrypką. Na jej dźwięk, łzy spłynęły mi po policzkach.
- Eric... muszę ci coś powiedzieć – mruknęłam.
- Hm? - spytał, uśmiechając się lekko.
- Bo ja mam chło... - zaczęłam.
I w tym momencie wpadła... nie uwierzycie – Lilie (klik ). Odstrojona, jak stróż w Boże Ciało, zaczęła jęczeć, jak jej przykro, że Eric jest poszkodowany.
- Lilie! - przerwałam jej nagle. - Jak cię tu wpuścili?
- Och, ma się sposoby – mruknęła niby to nonszalancko. - Eric, kochanie, jak się czujesz?
- Od kiedy to ja jestem „kochanie”? - zdziwił się chłopak.
- No już nie udawaj, Eric. Jestem dla ciebie ważna – zachichotała.
Zabiję
- Słucham? - nie tylko jego to zszokowało.
- Och, Eric, Eric – zamruczała. - Jak się czujesz?
No tak, zmiana tematu zawsze spoko. Nie ma to jak uniknąć trudnych odpowiedzi.
- Nie najlepiej – powiedział, spoglądając na mnie błagalnie.
Ale co ja mam zrobić, żeby ją stąd wykurzyć? W końcu zdecydowałam się na dość ostre słowa, przykryte nutką sztucznej grzeczności.
- Lilie, mogłabyś nas zostawić samych? - spytałam.
- O to samo miałam cię zapytać – rzuciła, obrzucając mnie wrogim spojrzeniem.
Mówiłam
Mowę mi odebrało. Jak ona mogła to powiedzieć? To... ona... uh! Nienawidzę jej.
- No co tak stoisz? Idź. Chcemy porozmawiać – zaświergotała.
Chwyc
- Dobra, jak chcecie. Cześć, Eric – powiedziałam, specjalnie żegnając się tylko z chłopakiem.
- Ale Rumia... - zaczął.
- Wpadnę potem, pa – rzekłam, wychodząc szybko z sali.
Głośne stukotanie obcasów rozchodziło się po korytarzu. Szłam jak najszybciej. Chciałam pójść do jakiejś kawiarni i przeczekać jej wizytę.
Mała kawiarenka ukoiła moje smutki. Usiadłam w kącie budynku, popijając ciepłe cappuccino. Cóż, najwyższy czas poukładać sobie myśli. Bo tak zupełnie serio, to chyba dobrze by było wiedzieć, na czym się stoi.
Harry – nie wiem nawet, od czego zacząć. Ideał w stu jeden procentach. Nikt nigdy nie potrafił się mną tak zająć. Nawet Daniel. Kocham go nad życie i nie ma żadnych podpunktów, ani drzwi ewakuacyjnych. Jestem z nim – proste, prawda?
Eric – ten temat musi być kiedyś wyjaśniony. Siedzę w szpitalu tylko dlatego, że dręczy mnie to okropne poczucie winy. Owszem, bardzo go lubię, ale na nic więcej nie może liczyć. Muszę mu wreszcie powiedzieć o tym, że mam chłopaka.
Lilie – to także trzeba rozstrzygnąć. Nienawidzę jej całym sercem! Myślałam, że może jakoś się zakolegujemy, ale się myliłam. Niewiele jej brakuje, żeby dorównać sukowatością do Eleanor.
Louis – może i mnie to nie dotyczy, ale i o tym trzeba poważnie pomyśleć. Meggi nie zostanie samotną matką, no nie bądźmy śmieszni. Ja i Zoey będziemy robiły wszystko, żeby jej pomóc, ale ojca nie zastąpimy, choćbyśmy nie wiem, jak się starały.
Świetnie. Mam jasny plan na przyszłość. Powiadomić Erica o moim związku, porozmawiać poważnie z Meg i zrobić wszystko, żeby zerwać kontakt z Lilie. Genialne.
Rozejrzałam się po kawiarence. Było tu przytulnie i jakoś tak spokojnie. Beżowe ściany pasowały do drewnianych stoików, krzeseł i ozdób. Chyba będę tu przychodzić częściej.
W drugim końcu pomieszczenia, ktoś głośno wybuchnął śmiechem. Spojrzałam w tamtą stronę. Chłopak siedział do mnie tyłem, a rozbawiona dziewczyna, rozmawiała z nim zaciekle. Po chwili nastolatek nachylił się nad stolikiem i soczyście cmoknął towarzyszkę w usta. Nic ciekawego. Chociaż... to on. No zatłukę gnoja. Wrzucę go pod pierwszego lepszego tira i będę się przy tym okrutnie śmiała.
Poderwałam się z miejsca, nie zważając na konieczność zapłaty za cappuccino. Zrobiłam kilka dużych kroków, po czym stanęłam za chłopakiem.
- Hej, Lou – wyszeptałam mu do ucha.
Czułam,jak jego ciało napręża się i sztywnieje pod moich głosem. Nie spodziewał się mnie tutaj. Opadł głośno na krzesło, oddychając płytko.
- Zdziwiony? - mruczałam dalej.
- Ej, kim jesteś? - oburzyła się nastolatka.
- No, dalej, Louis, przedstaw nas sobie – rzekłam z kpiną.
- Rumia... to nie tak – jęknął.
Usiadłam na krzesełku obok niego ze sztucznie zatroskaną miną.
- Och, a jak? - spytałam.
- Lulu, kochanie, co tu się dzieje? - zapytała go dziewczyna. Lulu, tak? Pięknie.
- Nic, Al, nic – odparł, unikając mojego wzroku.
- Kim ona jest? - drążyła nastolatka.
- O to samo chciałam zapytać – burknęłam.
- Rumia, to jest Alison. Al, to jest Rumia – szepnął.
- Skąd się znacie? - na twarzy Alison zawitał uśmiech.
Prychnęłam, siadając wygodniej.
- Ciekawe jaką bajeczkę teraz wymyślisz. Ach, chyba, że chcesz jej powiedzieć, że twoja... była dziewczyna jest w ciąży i że nie chcesz ani jej, ani dziecka. Że ją wykorzystałeś i oszukałeś. Że najpierw zapewniałeś o miłości, a potem jak zabawkę odstawiłeś w kąt i znalazłeś sobie nową.– mówiłam.
- O czym ona mówi? - na dość ładnej twarzy Al pojawiło się zdziwienie. A może przerażenie...
- Rumia – warknął Louis.
- Lulu, czy to prawda? - zaświergotała.
Chłop
- Lulku, nie spodziewałam się tego po tobie! Jak mogłam być taka ślepa?! Yh! - wykrzyknęła, wybiegając z kawiarni.
- Zadowolona? - zapytał, mierząc we mnie wrogim spojrzeniem.
- A żebyś wiedział – powiedziałam ostrym tonem.
- Po co wpychasz się w nie swoje sprawy? - spytał.
- Ja? Haha, dobre – zakpiłam. - Co ty do cholery wyprawiasz? Rozumiem, że masz milion pięćset sto dziewięćset fanek, ale żeby tak.. w ten sposób.. nienawidzę cię, Louis. Szczerze tobą gardzę. Myślałam, że jesteś inny, ale myliłam się. Niestety.
Chłopak przyjrzał mi się zdziwiony.
- Tak – niestety. Bardzo cię lubiłam. Jesteś najstarszy z One Direction, więc myślałam, że i najodpowiedzialniejs
- Alison też się zawiodła – warknął.
- Alison, tak? To już zapomniałeś o Meggi i dziecku?
- Nie.
- Kochasz ją jeszcze? - spytałam.
- Rumia... niektóre rzeczy odchodzą i mimo usilnych starań nie chcą wrócić.
- Czyli nie – czułam, jak zalewa mnie złość.
- Sam nie wiem – szepnął.
- Jesteś skończonym dupkiem, Lou. Życzę ci, żeby dziecko Meggi nigdy cię nie spotkało. Na jego miejscu, wstydziłabym się takiego ojca – warknęłam, wychodząc z kawiarni.
* * *
h3h3h3 mamy 34 rozdział :D
Miało tego nie być no, ale cóż.... przynajmniej 7 kom= nowy rozdział :D #złanataszaa
Jak święta? :) Co dostałyście? :D
Marry Christmas and Happy New Year *____________*Jest u was śnieg?
U nas nie ma ......
Dobrego wieczoru ;d
Bye bye ;*
Coco&Chanel :D
Wrrrr. Ale mnie Louis wkurzył! Biedna Mag. I wgl. jak ja nienawidze tej całej Lilie! xDD A rozdział zajebisty! kocham ;33
OdpowiedzUsuńHej! Zaczynając od początku:
OdpowiedzUsuń1. Żal mi Erica, a Lilie to wredna i głupia szmata lub jak kto woli su**a!
2. Lou to człowiek pozbawiony jakichkolwiek skrupułów.
3. Al... nie wiem co mam na jej temat napisać...
4. Szkoda mi Meg i jej dziecka.
5. ROZDZIAŁ JAK ZAWSZE GENIALNY!! CZEKAM NA KOLEJNE! xx
Pozdrawiam
Gośka :) xx
Ale z tej Lilie podła szmata -,- Żal mi ?Erica biedaczek ;/ Nie spodziewałam się żer Lou znajdzie sobie nową dziewczynę i zapomni o Meggi i dziecku -.- Ale on podły i żałosny ;( Rozdział jak zwykle ciekawy i ekscytujący ;D Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńSUPER :>
OdpowiedzUsuń- nie mam słów żeby opisać zachowanie Lou, jak on mógł tak po prosyu zapomnieć o Meg no i o dziecku :(
- zachowania Lilie nie będę komentować
- Erica mi żal
- ciekawe czy jego rodzice będą coś mówić o Rumii :)
CZEKAM NA NASTĘPNY <3
a śniegu jest u mnie do kolan :P